W ciągu całego mojego życia już niejednokrotnie zdarzało mi się podejmować różne wyzwania, rozpoczynać nowe projekty, pracować nad swoim rozwojem osobistym i oddawać się pasjom. Niestety, w większości przypadków moja motywacja okazywała się zbyt słaba, żeby te ambitne działania kontynuować. Podekscytowanie stopniowo znikało, a nowe hobby odchodziło w zapomnienie. Wydaje się, że nie jestem w stanie pracować nad czymś dłużej w sposób regularny. Dowodzą tego choćby moje próby grania na keyboardzie. Co prawda od czasu do czasu wydobywam go z zakurzonego kartonu, jednak moje granie ogranicza się do podstawowych akordów i odtwarzania piosenek ze słuchu. Wiele razy rozważałam pójście na profesjonalne lekcje, aby rozwinąć moje umiejętności i stworzyć porządną bazę, która stopniowo umożliwiłaby mi granie bardziej skomplikowanych melodii. Jak możecie się domyślić, pomysł nie wypalił, a liczba moich wymówek mnoży się z każdym tygodniem. Podobnie wyglądała sprawa aktywności fizycznej. Od wielu lat prowadzę siedzący tryb życia, co odbija się negatywnie na moim samopoczuciu i kondycji. Uprawianie sportu, a przynajmniej trochę więcej ruchu każdego dnia, miałoby zbawienny wpływ na mój aktualny stan ciała i ducha. Brzmi pięknie, prawda? Szkoda, że w moim przypadku teoria nie idzie w parze z praktyką. Jedyna aktywność, na jaką potrafię się zdobyć, to jazda rowerem raz na kilka tygodni. Tak, jak w przypadku grania na instrumencie, zostałam mistrzem tworzenia coraz bardziej kreatywnych wymówek. Oczywiście, od czasu od czasu udaje mi się zmotywować do pracy nad sobą i rozwijania zainteresowań, w przeciwnym razie nie osiągnęłabym w życiu niczego wartościowego. Ogólna tendencja przedstawia się jednak dość ponuro. Dlaczego właściwie poruszyłam ten temat? Czyżby po to, żeby znów ponarzekać na własną nieudolność, nawiązując tym samym do nazwy bloga? Być może was zaskoczę, ale cel tej notki jest wręcz przeciwny - zamierzam się pochwalić! Jestem z siebie cholernie dumna, gdyż od kilku tygodni NAPRAWDĘ udaje mi się realizować zadanie, które sobie wyznaczyłam. Wbrew wszystkim negatywnym przykładom i wcześniejszym porażkom, zmobilizowałam się do pracy nad moim francuskim, pozostającym w zapomnieniu przez ponad pół roku.

Uświadomiłam sobie, jak idiotyczne byłoby zaniedbanie czegoś, nad czym pracowałam ciężko przez ostatnie lata. Długie godziny spędzone na uczelni i ogromne zaangażowanie w pisanie pracy licencjackiej miałyby pójść na marne? Poza tym, moja przyszłość zawodowa będzie prawdopodobnie związana z tłumaczeniami, a zatem rozwijanie umiejętności językowych powinno być dla mnie priorytetem. Dogłębna analiza sytuacji sprawiła, że postanowiłam każdego dnia, przez minimum 20 minut, pracować nad znajomością francuskiego. Nie jest to moje pierwsze przedsięwzięcie tego typu, lecz wszystkie poprzednie zakończyły się fiaskiem. Tym razem jednak moje podejście do tematu jest nieco inne. Zdecydowałam, że nie będę opierać swojej nauki na podręcznikach, regułkach i uczeniu się na pamięć listy słówek wyjętych z kontekstu. Nie zamierzam również tracić czasu na oglądanie nudnych, godzinnych reportaży i programów tylko dlatego, że są po francusku. Podeszłam do sprawy w sposób bardziej "rozrywkowy", aby czerpać z nauki jak najwięcej przyjemności i dzięki temu łatwiej motywować się do codziennego działania. Sama się zdziwiłam, ile radości sprawia słuchanie i czytanie materiałów w innym języku, kiedy poruszają one interesującą mnie tematykę (no shit, Sherlock). Tym samym zyskuję dużo pożytku przy niewielkim, w gruncie rzeczy, nakładzie pracy, oglądając krótkie filmiki na YouTube lub słuchając radiowych podcastów. Nic, tylko korzystać! Dość długo mi to zajęło, ale chyba wreszcie znalazłam dla siebie optymalny sposób uczenia się. Trzymajcie kciuki, abym z poprzednich niepowodzeń wyciągnęła odpowiednie wnioski i tym razem trwała w mobilizacji jak najdłużej. ;)