23 września 2012

010. Melancholia

Nie lubię jesieni. Co z tego, że obchodzę wtedy moje urodziny (niestety, początek grudnia to jeszcze nie zima). Nie przekonuje mnie nawet, że wreszcie będę mogła nosić moje ukochane glany, że babcia będzie robiła pyszne, rozgrzewające kakao. Nawet piękne, żółte i czerwone liście nie sprawiają, że jestem wstanie przekonać się do tej pory roku. Fakt, są przepiękne, ale ta "złota jesień" trwa dość krótko, a po niej następuje beznadziejna szarość. Właśnie dlatego nie lubię jesieni. Już samo zerknięcie na pogodę za oknem powoduje, że odechciewa mi się wszystkiego i dopada mnie melancholia, bo jak tu się uśmiechać, gdy na dworze zimno, mokro i generalnie nieciekawie? Nijak, w moim przyadku po prostu się nie da. Oczywiście już od samego początku września zaczęłam się jeszcze bardziej rozleniwiać, o ile to w ogóle jest możliwe. Mimo, iż jesień dopiero się zaczęła, ja spostrzegłam już zmiany w moim nastawieniu do świata. Motywacja do działania opuściła mnie i pewnie nie powróci aż do wiosny, a szkoda. W nabliższej przyszłości czeka mnie całkiem sporo rzeczy do zrobienia, tymczasem ja nie mam na nie ani pomysłu ani ochoty. Na chwilę obecną brakuje mi jeszcze tylko przeziębienia, wtedy resztki mojej chęci do życia rozsypią się całkiem. Nie wiem dlaczego, ale zawsze jesienią czuję takie dziwne znużenie i zmęczenie. Nie mam nawet siły na czytanie książek, chociaż 10 (!) czeka na mnie na półce i powinnam się za nie w końcu zabrać. Zimo, przybywaj, bo nienawidzę trwać w takiej apatii. Zazwyczaj "ożywam" dopiero w marcu, ale sam widok śniegu, świąteczna atmosfera i tym podobne sprawiają, że zyskuję trochę motywacji i zaczynam częściej się uśmiechać. Tymczasem jednak muszę jakoś przetrwać tę jesień i nie załamywać się. Trochę czekolady powinno pomóc w tej sytuacji, ona jest najlepsza na chandrę ;)

Ta piosenka prześladuje mnie już dobry tydzień i pobudza resztki mojego optymizmu ;)

1 września 2012

009. Pozytywne zakończenie

Zdaję sobie sprawę, że nikt nawet nie chce myśleć o tym, co rozpoczyna się wraz z dniem 3 września. Niestety, pora spojrzeć prawdzie w oczy i stwierdzić, że wakacje dobiegają końca. Te dwa miesiące przeminęły mi z zabójczą prędkością. Zgodnie z tradycją miałam na lato wiele planów, z których zrealizowałam może 1/5. Z motywacją u mnie kiepsko i powinnam nad tym wreszcie popracować. Wracając jednak do wakacji – chciałam jakimś miłym akcentem zakończyć tegoroczne lato, dlatego postanowiłam wybrać się z pewnym Towarzyszem na maraton filmowy z Władcą Pierścieni do Multikina. Rzecz miała miejsce w nocy z wczoraj na dziś i muszę przyznać, że było świetnie! W gruncie rzeczy dopiero od niedawna mam do czynienia ze światem Śródziemia, ale zauroczył mnie on właściwie od samego początku. W związku z powyższym maraton bardzo mi się spodobał. Obawiałam się, czy wytrwam w kinie, wpatrzona w wielki ekran przez 12 (!) godzin. Na szczęście nie miałam z tym większego problemu, pozwoliłam sobie jedynie na 10 minutową drzemkę w połowie ostatniej części trylogii. W tej chwili za to dopadają mnie skutki nieprzespanej nocy, bo z każdą chwilą staję się coraz bardziej zmęczona, otępiała, a na dodatek plecy mnie bolą od tak długiego siedzenia na średnio wygodnym, kinowym fotelu. Cóż, coś za coś. Jeśli chodzi o negatywne aspekty wczorajszego wypadu to niestety widzów w naszej sali dopadła tzw. złośliwość rzeczy martwych – z przyczyn niewiadomych ekran zgasł trzykrotnie, a sam film został zatrzymany na jakieś 3 minuty z powodu problemów technicznych. Na szczęście naprawa usterki trwała krótko i znów mogłam emocjonować się wydarzeniami zajadając się przy tym chipsami. Skoro mowa o jedzeniu – istnieje jakaś dziwna reguła, że do sali kinowej można wejść jedynie z żywnością i piciem zakupionym na terenie samego kina. Uczestnicy seansu mają więc możliwość zakupu Coli za 10 zł lub Popcornu za 15. Zawsze denerwowało mnie takie zdzierstwo, a zatem w ramach małego buntu przemyciłam w torbie Colę z Biedronki (0,99zł!) oraz paczkę tanich, niezdrowych, ale jakże smacznych chipsów. Wyrzuty sumienia spowodowane tym małym oszustwem zniknęły całkowicie, gdy zobaczyłam, jak większość oglądających zaczęła wyjmować z plecaków i torebek wcześniej zakupione zapasy jedzenia. A co, nie dajmy się okradać z pieniędzy! Na szczęście nawet diaboliczne ceny nie zmąciły mojego świetnego humoru, który polepszył się jeszcze bardziej na samym początku seansu. Obsługa ogłosiła, że trójka szczęśliwców znajdzie pod swoim fotelem upominki związane z filmem. Jak się okazało, wśród tej trójki byłam i ja! Nigdy niczego nie wygrałam, mam raczej marne szczęście, jeśli chodzi o konkursy i tym podobne, a tu proszę. Otrzymałam grę planszową Hobbit, będę miała zajęcie na długie, jesienno-zimowe wieczory z rodzinką lub znajomymi :). Cały wypad oceniam bardzo pozytywnie, przede wszystkim ze względu na świetne filmy i cudowne Towarzystwo. Z pewnością nie był to mój ostatni filmowy maraton.

Tymczasem zajadam się sernikiem mamy, który wyszedł jej dziś naprawdę nieziemsko. Pochłonęłam już chyba z 5 kawałków i mimo odgłosów protestu w moim brzuchu nadal mam ochotę na więcej. Oby tylko nie poszło w boczki.

Raczej nie słucham Florence, ale ta piosenka naprawdę mnie zauroczyła.